"Martwa cisza" - autor: Katarzyna Galant
Historia naszej Kamienicy pisana przez życie...
[imiona bohaterów zostały zmienione]
Martwą ciszę przerywa
stukanie do drzwi. Delikatne, informujące. Ma klucz, lecz nie użyje go bez
zaproszenia. Puka raz jeszcze, nieco głośniej. Może śpi? Czeka dalej.
Panie Romanie,
przyniosłam zupę. Pana ulubiona – ogórkowa, woła. Odpowiada jej cisza. Wyszedł?
Dawno nie wychodził. Może właśnie dziś. Od ilu lat przynosi mu te zupy, dwóch,
trzech. Dłużej raczej nie. Wcześniej gotowała mu profesorowa, ale po szóstym,
definitywnym rozstaniu jak nożem uciął. To będzie trzy lata. Teraz ona –
gospodyni tego domu opiekuje się profesorem. Opiekuje się też Yumi i całą
kamienicą pełną muzyków i muzyki.
Odpowiedzi brak.
Wyszedł. Zostawi mu zupę w garnku na kuchence. Nie wierzy, że ją odgrzeje. Zje
zimną, a jutro będzie narzekał na jelita. Delikatnie wsuwa klucz do zamka. A
jeśli śpi… Drzwi skrzypią cicho. W tym dźwięku kryje się zaproszenie, obietnica
bliskości. Bliskość z profesorem, cóż za dziwaczna myśl. Ekscentryk,
niechlujny, zamknięty w sobie. Po trochu zapominany niezapomniany dyrygent. Jednak
czułość jaką okazuje muzyce i cierpliwość jaką ma dla studentów są godne
podziwu. Wielki świat już się od niego odwrócił, ale młodzi wciąż przychodzą,
licząc na pomoc. Nie zawiodą się. Jest ich mistrzem, który uwielbia, gdy go się
tak traktuje. Ona docenia profesora, ale widzi już tylko spróchniały bal toczony
przez czerwie sentymentów. Przypomina jej, że sama się zestarzała. Emerytka, na
usługach schorzałego męża, sześciu mieszkań, odrapanej klatki schodowej i
świeżo malowanej balustrady.
Wchodzi. Przez uchylone
drzwi sączy się odór niewietrzonego miesiącami pomieszczenia, resztek jedzenia,
brudnych ubrań. Z okna klatki schodowej wpada do ciemnego wnętrza smuga
światła, ukazując gęsto tkane roztoczami powietrze. Na chwilę wstrzymuje oddech,
nigdy nie przyzwyczai się do tego smrodu. Ani do stert koców, ręczników i
ścierek walających się po podłodze; papierów, skrawków gazet, bibelotów
nieznanego pochodzenia, zajmujących każdy centymetr płaskiej powierzchni. Idzie prosto do kuchni. Tu też brudno, worki
ze śmieciami niewyniesione od tygodnia. Tylko pamiątkowa chińska zastawa lśni
czystością. Stawia garnek na kuchence i bierze worki ze śmieciami.
Wraca do salonu,
dziwnie tu dziś. Ta cisza. U profesora nigdy nie jest cicho – radio, adapter,
studenci, on sam, coś lub ktoś zawsze gra. Na pianinie równo poukładane nuty,
czekają na Yumi, która ma dziś przyjść ćwiczyć Chopina. Cisza niepokoi ją coraz
bardziej. Ma zamiar wyjść i nigdy więcej nie wchodzić pod nieobecność
profesora. Jednak odwraca się raz jeszcze, rozgląda po mieszkaniu. Kątem oka
łowi dziwny kształt na łóżku w sypialni. Pewnie rzucił tam palto. Chciałaby
wyjść, zapomnieć o kształcie, o ciszy, a jednak wie, że to nie palto leży na
łóżku. Zbiera się na odwagę i nabrawszy powietrza w płuca, wchodzi do sypialni.
Myślała, że jest
gotowa, że się nastawiła, a jednak oba worki ze śmieciami wypadają jej z rąk,
rozsypując zawartość na i tak brudną podłogę. Widzi profesora skulonego na
łóżku. Jego skóra ma dziwny odcień, a ciało, złowieszczo nieruchome, nie wydaje
żadnych odgłosów. Nawet oddechu. Profesor nie żyje. Broda jej się trzęsie, ale
oczy ma suche. Na razie. Teraz nie może sobie pozwolić na wzruszenie, musi się
wszystkim zająć. Ale czym? Jak? W głowie mętlik. Gdzie się dzwoni? Kogo
zawiadamia? Co zrobić ze zwłokami? Nie, jeszcze nie zwłoki, jeszcze przez
chwilę profesor, pan Roman. Jest już w tym wieku, że zdarzyło jej się wyprawiać
bliskich na tamten świat. Teraz zdaje się niczego nie pamiętać. Usiądzie na
chwilę, ochłonie, ułoży plan działania. Pogotowie, była żona, zakład pogrzebowy.
Trzeba dzwonić. Nie może znaleźć aparatu wśród porzuconych wszędzie rupieci,
zaczyna się nerwowo miotać, aż uświadamia sobie, że ma własny telefon w
kieszonce swetra. Wykręca numer alarmowy, przeprowadza krótką, zadziwiająco
rzeczową, jak na stan jej nerwów, rozmowę. Pogotowie jest w drodze. Pozostaje
czekać.
Czekanie. Minuta za
minutą przybliża ją do kresu, a czekanie sprawia, że odczuwa to niemal fizycznie,
szczególnie w domu zmarłego, w tej ogłuszającej ciszy. Jakieś włókno kolagenowe
w tej sekundzie straciło swą sprężystość na zawsze, jakiś neuron obumarł w jej
czaszce. Ile czasu zostało? Nie wie. Profesor też nie wiedział, a teraz
wystarczy przekroczyć próg jego sypialni, by naocznie przekonać się o
nieuchronności śmierci.
Nie wytrzymuje
bezruchu, zaczyna się krzątać. Rozsuwa zasłony, do pokoju wlewa się momentalnie
ciepłe światło jesiennego popołudnia. Usuwa graty z drogi do sypialni, żeby
nikt się nie zaplątał, potknął czy upadł. Wśród starych gazet znajduje
skorowidz z numerami telefonów, ma nadzieję, że będzie tam kontakt do
profesorowej. Nie myli się, ale kobieta nie odbiera. Cóż, będzie próbować
później. Co teraz? Siada na fotelu, będzie spokojnie czekać, ale dłonie
bezwiednie sięgają po szpargały leżące na stoliku i zaczynają układać je w
zgrabny stosik. Ona jest tu, jej zegar jeszcze bije, a on za ścianą. Jego czas
przebrzmiał wraz z ostatnim akordem – „tik”, a może „tak”. Czy zatrzymał swoje
życie, jak, niegdyś zatrzymywał orkiestry w filharmoniach całego świata,
zagarniając przed siebie ręce lekko ugięte w łokciach? Lubi ten gest kończący
koncerty orkiestrowe, jakby zebranie zewsząd każdego dźwięku, złapanie i
zatrzymanie, by mogła nastać dudniąca w uszach cisza. Cisza, po której świat
ponownie rozbrzmiewa burzą oklasków. Tylko ten jeden koncert, życie, kończy się
ciszą wiekuistą.
Pukanie wyrywa ją z
rozmyślań. Pewnie pogotowie, powinni już być, choć do nieboszczyka nie trzeba
się spieszyć. Wstaje i rusza ku drzwiom, kłujący ból w kolanie krzyczy, że się
starzeje. Za dużo tych memento mori,
jak na jeden dzień. Otwiera, na progu uśmiechnięta Yumi. Dziewczyna od razu orientuje
się, że coś się wydarzyło. Pytanie, które wyraża wzrokiem, jest tak ostateczne,
że nie potrzebuje odpowiedzi. Idą do sypialni. Profesor nadal w pozycji
embrionalnej, nieruchomy, bezgłośny. Wygląda żałośnie w spranej kraciastej
pidżamie. Yumi jest opanowaną, niewzruszoną w swoim wzruszeniu, pełną szacunku
przedstawicielką wschodniej kultury. Nie spazmuje, nie płacze, choć oczy
błyszczą jej od łez. Powoli i z gracją oddaje cześć głębokim ukłonem, na który
nie byłoby stać żadnego Europejczyka. Wypowiada tylko dwa słowa egzotyczną
polszczyzną: Maestro, ubranie i wychodzi do salonu.
Gospodyni zostaje w
sypialni sama. Że też wcześniej o tym nie pomyślała. Nikt nie powinien widzieć
profesora tak bezbronnego, prywatnego aż do bólu. Ubierze go należycie, teraz.
Od razu zabiera się do dzieła, na szczęście w wypchanej po brzegi garderobie
frak wisi na honorowym miejscu. Zdejmuje z wieszaka kolejne części stroju, gdy
nagle słyszy Marsz pogrzebowy Chopina
z drugiego pokoju. Radio? Płyta? Zaskoczona wygląda przez drzwi i widzi, że
Yumi usiadła przy pianinie. Płacze i gra. Oddycha z ulgą. Tak, właśnie to
należało teraz zrobić. Przerwać nieznośną ciszę, odziać profesora, wrócić
godność tej ostatniej drodze. Zabiera się do pracy, ciało jeszcze nie
zesztywniało. Uwija się nadzwyczaj sprawnie w rozlewających się wokół
chopinowskich nutach. Nie jest pewna, czy to ulubiony kompozytor profesora, ale
Yumi na pewno wie, co robi. Zawiązuje muchę wraz z dźwiękami mazurka. Pamięta
niezliczone muszki, które wiązała synowi przed każdym koncertem w szkole
muzycznej. Dawne czasy. Spogląda jeszcze raz na pana Romana, na profesora.
Brakuje czegoś. Batuta. Widziała jedną w salonie, biegnie po nią. Teraz Maestro
jest gotowy.
Idzie do Yumi, która
gra trzeci utwór z rzędu, jedną rękę kładzie jej na ramieniu, drugą gładzi
sztywne azjatyckie włosy. Próbuje wyobrazić sobie, jak wyglądają we dwie, w
gasnących promieniach słońca – poetycko, malowniczo, filmowo? Pomocnice Charona,
wpatrzone w majaczący na horyzoncie Styks, otulone geniuszem muzyki.
Przyjeżdża pogotowie i
policja. Wszędzie krzątają się ludzie, zadają mnóstwo pytań, hałasują. Ona
siedzi i odpowiada posłusznie, a Yumi wciąż gra. Zamknęła oczy i nie zwraca na
nikogo uwagi. Chcieli prosić, żeby przestała, ale nawet oni, chłodni
rutyniarze, w końcu dostrzegają sacrum
tej ostatniej muzycznej posługi. Robi się coraz ciemniej, trzeba zapalić lampy.
Nie ma prądu, przypomina sobie, wczoraj dzwonili z energetyki, że odcinają, bo
profesor znów od miesięcy nie płacił rachunków. Przyszła tu dziś z zupą i
ofertą pomocy w robieniu płatności. Jakże nieistotne i przyziemne wydaje się to
w tej otwartej na wieczność chwili. Musi jednak coś zaradzić, policjant ledwo
widzi literki stawiane w swoim służbowym notesie. Znajduje świece. Stawia kilka
na stoliku w salonie, dwie umieszcza na pianinie, a jedną niesie do profesora.
Zgon ogłoszony, policjanci
kończą czynności. Zostaje jeden, będzie czekać na zakład pogrzebowy, by po
zabraniu zwłok zaplombować mieszkanie. Zostali we czworo. Dziewczyna wciąż gra,
chyba już drugą godzinę. Wciąż Chopina? Tak, preludia. Ona siada wyczerpana
przy stoliku, ignorując obecność funkcjonariusza. W migotliwym świetle świec
dostrzega przed sobą pocztówkę z Nowego Jorku. Musiała ją tam położyć, gdy
porządkowała papiery. Odwraca kartkę i bez skrępowania czyta treść. Nie ma już
osoby, której prywatność mogłaby naruszyć.
Panie
Profesorze, Maestro! Piszę te słowa ze szczytu Empire State Building. Tak,
wspiąłem się na szczyt. Tournée po Ameryce, niewiarygodne. Gdyby nie Pan, moja
kariera z pewnością potoczyłaby się inaczej, mniej spektakularnie. To Pan we
mnie wierzył, kiedy wątpiłem, stawiał do pionu, gdy popadałem w pychę. Stanąłem
na szczycie obok Pana, Maestro, ale zawsze pozostanę w cieniu Pańskiej nieskończonej
miłości muzyki i ludzi. R.
Łzy ciekną jej po
policzkach. Nareszcie. Tyle godzin trwała w napięciu, nie pozwalając sobie na
wzruszenie. Słowa na widokówce… To prawdziwa spuścizna profesora. Nie brudne
mieszkanie ani ekscentryczne usposobienie, nawet nie orkiestry, którymi
dyrygował, lecz rozsiani po całym świecie wielcy artyści i rzetelni wykonawcy.
Ludzie, których uczył wiary, pokory oraz oddania muzyce. To Yumi, która wciąż
gra w hołdzie odchodzącemu.
Zjawiają się cisi i dyskretni pracownicy zakładu pogrzebowego. Yumi wykonuje Preludium deszczowe. Rozpoczynające utwór delikatne, lekkie dźwięki ustępują miejsca ciężkim złowrogim akordom, by na koniec powrócić i rozwiać atmosferę grozy. To samo działo się z nią dzisiaj. Weszła tu lekka, zanurzyła się w otchłań śmierci, a teraz musi powrócić do życia. Wynoszą zwłoki profesora, ona gasi świece, a policjant czeka przed drzwiami. Yumi kończy utwór w ciemności, wychodzą, gdy w powietrzu drga jeszcze ostatnia nuta. Drzwi zostają zamknięte, a za nimi trwa już tylko martwa cisza.
Zjawiają się cisi i dyskretni pracownicy zakładu pogrzebowego. Yumi wykonuje Preludium deszczowe. Rozpoczynające utwór delikatne, lekkie dźwięki ustępują miejsca ciężkim złowrogim akordom, by na koniec powrócić i rozwiać atmosferę grozy. To samo działo się z nią dzisiaj. Weszła tu lekka, zanurzyła się w otchłań śmierci, a teraz musi powrócić do życia. Wynoszą zwłoki profesora, ona gasi świece, a policjant czeka przed drzwiami. Yumi kończy utwór w ciemności, wychodzą, gdy w powietrzu drga jeszcze ostatnia nuta. Drzwi zostają zamknięte, a za nimi trwa już tylko martwa cisza.



