środa, 27 grudnia 2017

"Martwa cisza" - autor: Katarzyna Galant; Historia naszej Kamienicy, pisana przez życie...

"Martwa cisza" - autor: Katarzyna Galant

Historia naszej Kamienicy pisana przez życie...

[imiona bohaterów zostały zmienione]



Martwą ciszę przerywa stukanie do drzwi. Delikatne, informujące. Ma klucz, lecz nie użyje go bez zaproszenia. Puka raz jeszcze, nieco głośniej. Może śpi? Czeka dalej.

Panie Romanie, przyniosłam zupę. Pana ulubiona – ogórkowa, woła. Odpowiada jej cisza. Wyszedł? Dawno nie wychodził. Może właśnie dziś. Od ilu lat przynosi mu te zupy, dwóch, trzech. Dłużej raczej nie. Wcześniej gotowała mu profesorowa, ale po szóstym, definitywnym rozstaniu jak nożem uciął. To będzie trzy lata. Teraz ona – gospodyni tego domu opiekuje się profesorem. Opiekuje się też Yumi i całą kamienicą pełną muzyków i muzyki.

Odpowiedzi brak. Wyszedł. Zostawi mu zupę w garnku na kuchence. Nie wierzy, że ją odgrzeje. Zje zimną, a jutro będzie narzekał na jelita. Delikatnie wsuwa klucz do zamka. A jeśli śpi… Drzwi skrzypią cicho. W tym dźwięku kryje się zaproszenie, obietnica bliskości. Bliskość z profesorem, cóż za dziwaczna myśl. Ekscentryk, niechlujny, zamknięty w sobie. Po trochu zapominany niezapomniany dyrygent. Jednak czułość jaką okazuje muzyce i cierpliwość jaką ma dla studentów są godne podziwu. Wielki świat już się od niego odwrócił, ale młodzi wciąż przychodzą, licząc na pomoc. Nie zawiodą się. Jest ich mistrzem, który uwielbia, gdy go się tak traktuje. Ona docenia profesora, ale widzi już tylko spróchniały bal toczony przez czerwie sentymentów. Przypomina jej, że sama się zestarzała. Emerytka, na usługach schorzałego męża, sześciu mieszkań, odrapanej klatki schodowej i świeżo malowanej balustrady.

Wchodzi. Przez uchylone drzwi sączy się odór niewietrzonego miesiącami pomieszczenia, resztek jedzenia, brudnych ubrań. Z okna klatki schodowej wpada do ciemnego wnętrza smuga światła, ukazując gęsto tkane roztoczami powietrze. Na chwilę wstrzymuje oddech, nigdy nie przyzwyczai się do tego smrodu. Ani do stert koców, ręczników i ścierek walających się po podłodze; papierów, skrawków gazet, bibelotów nieznanego pochodzenia, zajmujących każdy centymetr płaskiej powierzchni.  Idzie prosto do kuchni. Tu też brudno, worki ze śmieciami niewyniesione od tygodnia. Tylko pamiątkowa chińska zastawa lśni czystością. Stawia garnek na kuchence i bierze worki ze śmieciami.

Wraca do salonu, dziwnie tu dziś. Ta cisza. U profesora nigdy nie jest cicho – radio, adapter, studenci, on sam, coś lub ktoś zawsze gra. Na pianinie równo poukładane nuty, czekają na Yumi, która ma dziś przyjść ćwiczyć Chopina. Cisza niepokoi ją coraz bardziej. Ma zamiar wyjść i nigdy więcej nie wchodzić pod nieobecność profesora. Jednak odwraca się raz jeszcze, rozgląda po mieszkaniu. Kątem oka łowi dziwny kształt na łóżku w sypialni. Pewnie rzucił tam palto. Chciałaby wyjść, zapomnieć o kształcie, o ciszy, a jednak wie, że to nie palto leży na łóżku. Zbiera się na odwagę i nabrawszy powietrza w płuca, wchodzi do sypialni.

Myślała, że jest gotowa, że się nastawiła, a jednak oba worki ze śmieciami wypadają jej z rąk, rozsypując zawartość na i tak brudną podłogę. Widzi profesora skulonego na łóżku. Jego skóra ma dziwny odcień, a ciało, złowieszczo nieruchome, nie wydaje żadnych odgłosów. Nawet oddechu. Profesor nie żyje. Broda jej się trzęsie, ale oczy ma suche. Na razie. Teraz nie może sobie pozwolić na wzruszenie, musi się wszystkim zająć. Ale czym? Jak? W głowie mętlik. Gdzie się dzwoni? Kogo zawiadamia? Co zrobić ze zwłokami? Nie, jeszcze nie zwłoki, jeszcze przez chwilę profesor, pan Roman. Jest już w tym wieku, że zdarzyło jej się wyprawiać bliskich na tamten świat. Teraz zdaje się niczego nie pamiętać. Usiądzie na chwilę, ochłonie, ułoży plan działania. Pogotowie, była żona, zakład pogrzebowy. Trzeba dzwonić. Nie może znaleźć aparatu wśród porzuconych wszędzie rupieci, zaczyna się nerwowo miotać, aż uświadamia sobie, że ma własny telefon w kieszonce swetra. Wykręca numer alarmowy, przeprowadza krótką, zadziwiająco rzeczową, jak na stan jej nerwów, rozmowę. Pogotowie jest w drodze. Pozostaje czekać.

Czekanie. Minuta za minutą przybliża ją do kresu, a czekanie sprawia, że odczuwa to niemal fizycznie, szczególnie w domu zmarłego, w tej ogłuszającej ciszy. Jakieś włókno kolagenowe w tej sekundzie straciło swą sprężystość na zawsze, jakiś neuron obumarł w jej czaszce. Ile czasu zostało? Nie wie. Profesor też nie wiedział, a teraz wystarczy przekroczyć próg jego sypialni, by naocznie przekonać się o nieuchronności śmierci.

Nie wytrzymuje bezruchu, zaczyna się krzątać. Rozsuwa zasłony, do pokoju wlewa się momentalnie ciepłe światło jesiennego popołudnia. Usuwa graty z drogi do sypialni, żeby nikt się nie zaplątał, potknął czy upadł. Wśród starych gazet znajduje skorowidz z numerami telefonów, ma nadzieję, że będzie tam kontakt do profesorowej. Nie myli się, ale kobieta nie odbiera. Cóż, będzie próbować później. Co teraz? Siada na fotelu, będzie spokojnie czekać, ale dłonie bezwiednie sięgają po szpargały leżące na stoliku i zaczynają układać je w zgrabny stosik. Ona jest tu, jej zegar jeszcze bije, a on za ścianą. Jego czas przebrzmiał wraz z ostatnim akordem – „tik”, a może „tak”. Czy zatrzymał swoje życie, jak, niegdyś zatrzymywał orkiestry w filharmoniach całego świata, zagarniając przed siebie ręce lekko ugięte w łokciach? Lubi ten gest kończący koncerty orkiestrowe, jakby zebranie zewsząd każdego dźwięku, złapanie i zatrzymanie, by mogła nastać dudniąca w uszach cisza. Cisza, po której świat ponownie rozbrzmiewa burzą oklasków. Tylko ten jeden koncert, życie, kończy się ciszą wiekuistą.

Pukanie wyrywa ją z rozmyślań. Pewnie pogotowie, powinni już być, choć do nieboszczyka nie trzeba się spieszyć. Wstaje i rusza ku drzwiom, kłujący ból w kolanie krzyczy, że się starzeje. Za dużo tych memento mori, jak na jeden dzień. Otwiera, na progu uśmiechnięta Yumi. Dziewczyna od razu orientuje się, że coś się wydarzyło. Pytanie, które wyraża wzrokiem, jest tak ostateczne, że nie potrzebuje odpowiedzi. Idą do sypialni. Profesor nadal w pozycji embrionalnej, nieruchomy, bezgłośny. Wygląda żałośnie w spranej kraciastej pidżamie. Yumi jest opanowaną, niewzruszoną w swoim wzruszeniu, pełną szacunku przedstawicielką wschodniej kultury. Nie spazmuje, nie płacze, choć oczy błyszczą jej od łez. Powoli i z gracją oddaje cześć głębokim ukłonem, na który nie byłoby stać żadnego Europejczyka. Wypowiada tylko dwa słowa egzotyczną polszczyzną: Maestro, ubranie i wychodzi do salonu.

Gospodyni zostaje w sypialni sama. Że też wcześniej o tym nie pomyślała. Nikt nie powinien widzieć profesora tak bezbronnego, prywatnego aż do bólu. Ubierze go należycie, teraz. Od razu zabiera się do dzieła, na szczęście w wypchanej po brzegi garderobie frak wisi na honorowym miejscu. Zdejmuje z wieszaka kolejne części stroju, gdy nagle słyszy Marsz pogrzebowy Chopina z drugiego pokoju. Radio? Płyta? Zaskoczona wygląda przez drzwi i widzi, że Yumi usiadła przy pianinie. Płacze i gra. Oddycha z ulgą. Tak, właśnie to należało teraz zrobić. Przerwać nieznośną ciszę, odziać profesora, wrócić godność tej ostatniej drodze. Zabiera się do pracy, ciało jeszcze nie zesztywniało. Uwija się nadzwyczaj sprawnie w rozlewających się wokół chopinowskich nutach. Nie jest pewna, czy to ulubiony kompozytor profesora, ale Yumi na pewno wie, co robi. Zawiązuje muchę wraz z dźwiękami mazurka. Pamięta niezliczone muszki, które wiązała synowi przed każdym koncertem w szkole muzycznej. Dawne czasy. Spogląda jeszcze raz na pana Romana, na profesora. Brakuje czegoś. Batuta. Widziała jedną w salonie, biegnie po nią. Teraz Maestro jest gotowy.

Idzie do Yumi, która gra trzeci utwór z rzędu, jedną rękę kładzie jej na ramieniu, drugą gładzi sztywne azjatyckie włosy. Próbuje wyobrazić sobie, jak wyglądają we dwie, w gasnących promieniach słońca – poetycko, malowniczo, filmowo? Pomocnice Charona, wpatrzone w majaczący na horyzoncie Styks, otulone geniuszem muzyki.

Przyjeżdża pogotowie i policja. Wszędzie krzątają się ludzie, zadają mnóstwo pytań, hałasują. Ona siedzi i odpowiada posłusznie, a Yumi wciąż gra. Zamknęła oczy i nie zwraca na nikogo uwagi. Chcieli prosić, żeby przestała, ale nawet oni, chłodni rutyniarze, w końcu dostrzegają sacrum tej ostatniej muzycznej posługi. Robi się coraz ciemniej, trzeba zapalić lampy. Nie ma prądu, przypomina sobie, wczoraj dzwonili z energetyki, że odcinają, bo profesor znów od miesięcy nie płacił rachunków. Przyszła tu dziś z zupą i ofertą pomocy w robieniu płatności. Jakże nieistotne i przyziemne wydaje się to w tej otwartej na wieczność chwili. Musi jednak coś zaradzić, policjant ledwo widzi literki stawiane w swoim służbowym notesie. Znajduje świece. Stawia kilka na stoliku w salonie, dwie umieszcza na pianinie, a jedną niesie do profesora.

Zgon ogłoszony, policjanci kończą czynności. Zostaje jeden, będzie czekać na zakład pogrzebowy, by po zabraniu zwłok zaplombować mieszkanie. Zostali we czworo. Dziewczyna wciąż gra, chyba już drugą godzinę. Wciąż Chopina? Tak, preludia. Ona siada wyczerpana przy stoliku, ignorując obecność funkcjonariusza. W migotliwym świetle świec dostrzega przed sobą pocztówkę z Nowego Jorku. Musiała ją tam położyć, gdy porządkowała papiery. Odwraca kartkę i bez skrępowania czyta treść. Nie ma już osoby, której prywatność mogłaby naruszyć.

Panie Profesorze, Maestro! Piszę te słowa ze szczytu Empire State Building. Tak, wspiąłem się na szczyt. Tournée po Ameryce, niewiarygodne. Gdyby nie Pan, moja kariera z pewnością potoczyłaby się inaczej, mniej spektakularnie. To Pan we mnie wierzył, kiedy wątpiłem, stawiał do pionu, gdy popadałem w pychę. Stanąłem na szczycie obok Pana, Maestro, ale zawsze pozostanę w cieniu Pańskiej nieskończonej miłości muzyki i ludzi. R.

Łzy ciekną jej po policzkach. Nareszcie. Tyle godzin trwała w napięciu, nie pozwalając sobie na wzruszenie. Słowa na widokówce… To prawdziwa spuścizna profesora. Nie brudne mieszkanie ani ekscentryczne usposobienie, nawet nie orkiestry, którymi dyrygował, lecz rozsiani po całym świecie wielcy artyści i rzetelni wykonawcy. Ludzie, których uczył wiary, pokory oraz oddania muzyce. To Yumi, która wciąż gra w hołdzie odchodzącemu.

Zjawiają się cisi i dyskretni pracownicy zakładu pogrzebowego. Yumi wykonuje Preludium deszczowe. Rozpoczynające utwór delikatne, lekkie dźwięki ustępują miejsca ciężkim złowrogim akordom, by na koniec powrócić i rozwiać atmosferę grozy. To samo działo się z nią dzisiaj. Weszła tu lekka, zanurzyła się w otchłań śmierci, a teraz musi powrócić do życia. Wynoszą zwłoki profesora, ona gasi świece, a policjant czeka przed drzwiami. Yumi kończy utwór w ciemności, wychodzą, gdy w powietrzu drga jeszcze ostatnia nuta. Drzwi zostają zamknięte, a za nimi trwa już tylko martwa cisza. 

piątek, 9 września 2011

Historia Kamienicy przy ul. Chodkiewicza 16 w Bydgoszczy




Kamienica przy ul. Chodkiewicza 16 w Bydgoszczy - na pierwszy rzut oka ta kamienica, na tle innych w okolicy, niczym szczególnym się nie wyróżnia. A jednak jest wyjątkowa - w końcu nie każdy bydgoski dom mógł się pochwalić medalami od cara, fotografiami dygnitarzy Jego Cesarskiej Wysokości czy wiadomościami z pierwszej ręki o budowie magistrali kolejowej Herby Nowe-Gdynia.

Cornelius i Fiedler

Historia kamienicy jest typowa dla tej części miasta. Zaczęła się w czasach, gdy Bielawki były jeszcze wielkim placem budowy. Wtedy obecna ulica Chodkiewicza nazywała się Bleichfelderstrasse, sąsiednie ulice również miały niemieckie nazwy.

Na początku XX w. w szybkim tempie powstawała tu dzielnica dla zamożnych bydgoszczan, ceniących sobie komfort i elegancję, głównie - Niemców. Do dziś ten zakątek miasta wyróżnia się architektoniczną urodą, a większość kamienic została ujęta w Studium Historyczno-Konserwatorskim Śródmieście, przygotowanym dla Miejskiego Konserwatora Zabytków. Informacje o domu przy ul. Chodkiewicza 16 można znaleźć w części 5. tej publikacji, t. VII - przygotowanej w 1997 r. pod redakcją Emanuela Okonia, opracowanej przez Bognę Derkowską-Kostkowską i Iwonę Gołembiowską (kwerenda archiwalna mgr Jan Buda i dr Marek Romaniuk). W Karcie Obiektu nr 103 zaznaczono: "Czas powstania 1910-1911. Modernistyczny. Wzniesiony wg projektu architekta Johannesa Corneliusa".

W "Adressbuch", czyli niemieckiej księdze adresowej po raz pierwszy dom przy Bleichfelderstrasse, wtedy pod nr 37, pojawia się w wydaniu na 1915 r. Jego właścicielem jest wówczas Fredrich Fiedler, kupiec. Ten sam, do którego należy sąsiednia kamienica - pod nr 38. Za niemieckich czasów mieszkali tam głównie buchalterzy, rentierzy i pracownicy kolei.

Po 1920 r. i przejęciu miasta przez Polaków, z oczywistych względów zmieniła się nazwa ulicy, na - Chodkiewicza. Numeracja jednak pozostała ta sama - aż do 1933 r. Od tego czasu na ścianie domu wisi tabliczka z numerem 16.

Nadal mieszkania chętnie wynajmowali urzędnicy kolejowi. Nie zmienił się również właściciel nieruchomości. Ta zmiana nastąpiła dopiero po 1925 r. Nowym właścicielem kamienicy został inżynier Stanisław Osiński, który do Bydgoszczy przyjechał aż Harbina w Chinach. A mieszkania po niemieckich lokatorach, którzy wyprowadzili się z Bydgoszczy zajęli Polacy, w tym ci, których rewolucja zmusiła do opuszczenia domów na Wschodzie. Do tej grupy, poza inż. Osińskim, należał m.in. Aleksander Nowkuński, urzędnik kolejowy, który również trafił tu z Harbina.


Zachariusz Bakhradze
W "Książce adresowej miasta Bydgoszczy" na 1929 r. po raz pierwszy pojawia się nazwisko generała Zachariusza Bakhradze. W kamienicy przy ul. Chodkiewicza zajął on mieszkanie nr 6. W jego osobie dom zyskał nietuzinkowego lokatora; był nim sławny generał, urodzony w 1868 r. w Tyflisie (obecnie Tbilisi), który wiele lat spędził w carskim wojsku, m.in. w 10. Wschodnio-Syberyjskim Pułku Strzelców, stacjonującym w Port Artur. W1921 r. dowodził wojskami Republiki Gruzińskiej, walcząc z bolszewikami. Do Polski przyjechał w 1922 roku z grupą 80 oficerów gruzińskich, dzięki porozumieniu, jakie marszałek Piłsudski zawarł z emigracyjnym rządem Gruzji. Do Bydgoszczy trafił w 1926 r. - do 15. Dywizji Piechoty, gdzie do 1931 r. był - na kontrakcie - nieetatowym dowódcą.

Bakhradze przywiózł do Bydgoszczy wiele wspomnień, niestety pewnie niewiele pamiątek. Za to mnóstwo barwnych opowieści o czasach, w którym mu przyszło żyć na Wschodzie. W końcu nie każdy miał okazję walczyć z Chińczykami i nie każdy mógł się pochwalić najbardziej znaczącymi rosyjskimi orderami, takimi jak np. Św. Anny 3 st. z mieczami i kokardą. Te wspomnienia, a do tego fotografie musiały mu zastąpić też najbliższą rodzinę, bo ta została w Gruzji. Generał rozwiódł się fikcyjnie, aby żony i dwóch córek - Natalii i Kiry - nie narażać na niebezpieczeństwo ze strony nowej władzy. W Bydgoszczy nie musiał żyć samotnie, miał tu krewnych - rodzinę Nowkuńskich, właścicieli kamienicy przy Mickiewicza 6. Miał tu też grono dobrych znajomych, jeszcze z carskiego wojska i z Gruzji.

Generał włączał się w działalność charytatywną na rzecz uchodźców zza wschodniej granicy. Na pewno wiele radości sprawiały mu kontakty z sąsiadami, którzy - jak on - wiele lat spędzili w carskiej Rosji. Z czasem do Bydgoszczy przyjechała jego córka Kira, która z mężem zamieszkała w domu przy ul. Piotrowskiego.

Los oszczędził generałowi śmierci na polu chwały, ale zgotował równie tragiczny koniec. Bakhradze zmarł 3 grudnia 1938 r. w Szpitalu Miejskim w wyniku obrażeń, jakie odniósł podczas wypadku na Placu Teatralnym, gdy rowerem wjechał pod furgon pocztowy. A jechał wówczas do swojej córki Kiry.

6 grudnia 1938 r. na łamach "Dziennika Bydgoskiego" ukazał się nekrolog od rodziny, tydzień później - artykuł poświęcony generałowi. W uroczystościach pogrzebowych wzięła udział córka generała - Kira Kobiaszwili wraz z mężem. W kondukcie szło wielu gruzińskich znajomych Zachariusza Bakhradze, mieszkających w Polsce, w tym generał Zachariadze. Pogrzeb na cmentarzu garnizonowym odbył się w obrządku prawosławnym, bo tego wyznania był Bakhradze. Niestety, grób generała już nie istnieje. Jego prawnuk - Teimiraz Tumaniszwili, mieszkający w Tbilisi aktywny działacz Ligi Gruzińskiej, który w ubiegłym roku odwiedził rodzinę Nowkuńskich w Bydgoszczy nie mógł tu znaleźć zbyt wielu śladów obecności swego przodka na polskiej ziemi.

Bo pozostało ich niewiele: informacja w V tomie "Bydgoskiego Słownika Biograficznego", przygotowana przez Jerzego Kuttę. Ponadto na łamach "Promocji Pomorskich" (nr 1 - 1999 r.) - artykuł Zdzisława G. Kowalskiego z Centralnego Archiwum Wojskowego pt. "Generał Zachariusz Bakhradze". Biogram generała trafił też do encyklopedii internetowej czyli Wikipedii. Niestety, są to informacje bez zdjęć generała, bo autorom tych publikacji nie udało się do nich dotrzeć. Autorka niniejszej publikacji miała więcej szczęścia. Dzięki uprzejmości rodziny Nowkuńskich dziś czytelnicy "Albumu bydgoskiego" mogą zobaczyć fotografię generała - tę z albumu rodzinnego. No i jest kamienica, w której spędził on ostatnie lata swego życia.


Hübschmannowie - Jerzy, Olga, Kira i Eugenia
Sąsiadem generała Bakhradze był Jerzy Hübschmann - syn Aleksandra, budowniczego carskiej kolei. Podobnie jak ojciec wybrał ten sam zawód, potwierdzony dyplomem ukończenia Instytutu Dróg i Komunikacji w Petersburgu. Rodzina pochodziła z Niemiec, do Rosji trafiła z wielką rzeszą urzędników i wojskowych, tak chętnie zapraszanych tam przez kolejnych carów.

Hübschmannowie należeli do elity urzędniczej i kulturalnej Petersburga. Kuzyn Jerzego - Waldemar von Hübschmann był cenionym lekarzem, specjalizującym się w psychiatrii i neurologii, a także utalentowanym muzykiem.

Jerzy ożenił się z Olgą, ze znanej rosyjskiej rodziny Dadykinków, doczekał się dwóch córek - Kiry i Eugenii. Ich spokojna, pozbawiona trosk egzystencja skończyła się wraz z I wojną światową. Po rewolucji dla takich ludzi jak oni nie było w Rosji już miejsca. Hübschmannowie zamieszkali w Wilnie w domu przy ul. Zakrętowej 14, który Olga odziedziczyła po swym dziadku. Pod koniec lat 20. dwudziestego wieku Jerzemu zaoferowano pracę w Francusko-polskim Towarzystwie Kolejowym, z czym wiązała się przeprowadzka do Bydgoszczy. Być może tę propozycję złożył mu nawet sam szef Towarzystwa Józef Nowkuński, dobry znajomy z petersburskich czasów. Hübschmann propozycję przyjął. I tak razem z żoną i córkami trafił do kamienicy przy ul. Chodkiewicza 37, do mieszkania nr 11, które przejął po Aleksandrze Nowkuńskim - bratanku dyrektora Towarzystwa. Ten bowiem przeniósł się wówczas do domu swojego ojca - Tadeusza, przy Alejach Mickiewicza 6 (o dziejach tej kamienicy pisaliśmy w "Albumie Bydgoskim" 26 marca br.).

Pracownicy Francusko-Polskiego Towarzystwa Kolejowego wyróżniali się na tle innych osób zatrudnionych na kolei. Zbigniew Raszewski w "Pamiętniku gapia" napisał: "Pod każdym względem było to oddzielne przedsiębiorstwo o starannie podkreślonej autonomii. Nawet mundury, choć tego kroju i koloru, co zwykłych kolejarzy, miały dla odróżnienia od innych jasnozielone wypustki i takież patki na kołnierzu (w umundurowaniu PKP czerwone). Na rogatywkach zamiast orzełka widniała odznaka z literkami "FPTK".

Wraz z nowymi lokatorami do mieszkania przy Chodkiewicza 37 trafiło wiele pamiątek z dobrych, petersburskich czasów, w tym cenny medalion, jaki ojciec Jerzego otrzymał w dowód uznania od cara Aleksandra III za pracę przy budowie kolei na odcinku Charków-Nikołajewsk. Na pewno nie brakowało też ikon, bo pani Olga była wyznania prawosławnego.

- W swoich zbiorach mam dokumenty, zawierające informacje, iż Jerzy Hübschmann w latach 1928-1930 był inżynierem referentem Zarządu Budowy Kolei Bydgoszcz-Herby-Inowrocław-Gdynia. A w latach 1930-1937 zajmował stanowisko inżyniera referenta z grupą zaszeregowania VII w DOKP Toruń, w oddziale drogowymi - mówi Grzegorz Kotlarz, kustosz Pomorskiego Muzeum Wojskowego, autor wydanej w ubiegłym roku książki pt. "Magistrala węglowa Śląsk-Porty".

Państwo Hübschmannowie nie mogli narzekać na brak towarzystwa. W Bydgoszczy nowy dom znalazła spora grupa uchodźców z dawnego zaboru rosyjskiego, w tym znajomi z petersburskich czasów, m.in. Helena i Włodzimierz Stulgińscy, on wychowanek tej samej uczelni i specjalizacji, w Bydgoszczy znany działacz Automobilklubu Pomorskiego. Do mieszkania przy ul. Chodkiewicza często zaglądały koleżanki Kiry i młodszej od niej o sześć lat Eugenii. Obydwie dziewczynki były uczennicami Miejskiego Katolickiego Gimnazjum Żeńskiego, czyli popularnej "Rolbieskiej". Ich matka miała możliwość zaangażowania się w prace działającego tu Rosyjskiego Koła Pań, jak i powstałego w 1933 roku Rosyjskiego Towarzystwa Dobroczynnego.

Album zapełniał się zdjęciami ze szkoły, ze spacerów po bydgoskich ulicach, z Ostromecka. Potem dołączyły do nich fotografie z Wilna, gdzie Kira, przekonana przez ojca, studiowała matematykę na Uniwersytecie Stefana Batorego. Potem jeszcze - fotografie z mężem Bohdanem Nowickim, którego rodzina, do wybuchu rewolucji, miała majątek Teklipol pod Mińskiem. Mogli się poznać w Bydgoszczy, bo on się uczył w Gimnazjum Męskim przy ul. Grodzkiej. Los ich jednak połączył dopiero w Wilnie. A Bydgoszcz mimo wszystko była im pisana. Tyle że dopiero w 1945 roku.

Ale na razie jest 1935 r. Jerzy Hübschmann stracił żonę, która zmarła po ciężkiej chorobie. 22 marca w "Dzienniku Bydgoskim" rodzina zamieściła podziękowanie skierowane imiennie do wszystkich, którzy ją wspierali w ciężkich chwilach.

Wymieniono w nim szefów Francusko-Polskiego Towarzystwa Kolejowego, w tym inż. Józefa Nowkuńskiego i Mariana Piskorskiego, lekarzy - Mikołaja Wojtkiewicza i Maksymiliana Miedzieszewskiego, dyrektorkę Gimnazjum Żeńskiego, panią Wandę Rolbieską.

W kaplicy przy ul. 3 Maja odbyła się uroczysta msza żałobna, ale Olga została pochowana nie w Bydgoszczy, lecz na wileńskiej Rossie. Tam też spoczął Jerzy Hübschamann, który krótko przed wojną wrócił do Wilna. Dziś po ich grobach nie ma śladu.

Gdyby nie wojna, na tym skończyłaby się bydgoska historia rodziny Hübschmannów. Tymczasem zaczęła się ona na nowo, a stało się tak chyba tylko dlatego, że najstarsza córka Olgi i Jerzego była święcie przekonana, iż mieszkanie, które rodzice zajmowali przed 1939 r. należało do jej rodziny. I że to lokum czeka na nią z pełnym wyposażeniem. Dlatego zdecydowała się tu przyjechać z mężem i czteroletnim synkiem ze zniszczonej Warszawy, gdzie schroniła się po ucieczce z Kresów jeszcze przed powstaniem. Tymczasem na miejscu okazało się, że to mieszkanie nigdy nie było własnością Hübschmannów, oni je tylko wynajmowali.

Na szczęście państwu Nowickim udało się znaleźć pokój przy ul. 24 Stycznia 24, parę kroków od kamienicy przy ul. Chodkiewicza. Przydały się przedwojenne znajomości - dach nad głową znaleźli u wdowy po Aleksandrze Repce, profesorze bydgoskiego gimnazjum, zamordowanego przez Niemców w 1939 r. w Fordonie. Pani Repkowa, podobnie jak matka pani Kiry, była Rosjanką.

Z kolei inny znajomy, jeszcze z wileńskich czasów, teraz pracownik Apteki pod Łabędziem przy ul. Gdańskiej - Stanisław Kunicki - przywiózł z wileńskiego domu Kiry sporo rzeczy, w tym tak ważne dokumenty, albumy, nawet sztućce. Dzięki temu do dziś wśród pamiątek po Hübschmannach zachowało się nawet pisane po rosyjsku i niemiecku, do dziś zachwycające prostotą i elegancją zaproszenie na ślub Olgi i Jerzego, który odbył się w 1910 roku w Gatczynie pod Petersburgiem.

Zachował się też list z 1911 r. , w którym Jerzy informuje teściów o narodzinach córeczki Kiry. Można też nadal podziwiać medal od cara Aleksandra III. Przetrwała też pamiątka szczególnie ważna dla historii oświaty w Bydgoszczy - album z fantastycznymi zdjęciami uczennic i nauczycieli z gimnazjum "Rolbieskiej"!

Znalazło się mieszkanie, a właściwie jeden duży pokój, do tego z dziurą w ścianie. Można było zaczynać nowe życie. Mąż pani Kiry znalazł pracę w kolejowej przychodni przy ul. Dworcowej, w tym samym gmachu, gdzie kiedyś pracował jego teść.

Teraz do mieszkania przy ul. 24 Stycznia będą przychodzić znajomi, aby porozmawiać po rosyjsku, powspominać, pożartować, wśród nich również sąsiedzi z domu przy ul. Chodkiewicza 16, m.in. pani Mila - córka inż. Osińskiego. W gronie najmilszych gości znajdą się Wanda i Tomasz Gajny, bydgoszczanie z kresowym rodowodem. Pan Tomasz po śmierci męża będzie dla Kiry i jej syna najlepszym opiekunem. Ale to już inny adres, inna historia...

A historia kamienicy przy ul. Chodkiewicza 16 toczy się dalej. Kiedyś architekt zadbał, aby wkomponowała się w otoczenie dzielnicy. Kolejni lokatorzy zadbali o resztę. I właśnie dzięki ludziom, w których życie wpisał się ten dom, ma się on dziś czym pochwalić.

Autor: Gizela Chmielewska
Dodatek do Gazety Pomorskiej, czwartek 7 maja 2009 r.
Fotografie rodziny Huebschmannów pochodzą ze zbiorów Państwa Nowickich.